wtorek, 28 sierpnia 2012

WYCINANKA, TRADYCJA I DZIECI




 Tradycyjne wycinanki mazowieckie, czyli rozmaite, między innymi symetryczne, na przykład kwiatowe wzory z kolorowego papieru na białym tle robione były w dużych ilościach do połowy wieku dwudziestego, mniej intensywnie do lat siedemdziesiątych, a tylko przez nieliczne osoby dzisiaj. Nikt już chyba, (lub p r a w i e nikt)  nie ozdabia na święto świeżo wybielonych ścian swego pokoju wyciętymi przez siebie wycinankami, więc z punktu widzenia badaczy tradycji ludowej wycinanka ludowa umarła. Sztuka ta, kontynuując dawne różnorodne wzory, rozkwitła z jednej strony wraz z upowszechnieniem kolorowego papieru, a z drugiej, wraz z poprawą sytuacji wielu osób na wsi wynikającej z uwłaszczenia. Ludzie na wsi przestali być niewolnikami swoich panów, co czasem przyczyniało się do poprawy ich sytuacji  materialnej. Zmiany te pozwoliły powstawać tym formom kultury całkowicie wiejskiej, nie polegającej wcale na naśladowaniu miejskich wzorów. Dlaczego tradycja wycinanek zanikła? Wydaje mi się że chodzi o to, że wraz z możliwością przeniesienia się do miast, odczytywanej jako awans społeczny pojawiła się tendencja do zacierania wiejskiej tożsamości. Mieszkańcy wsi za czasów PRL mieli szanse zatrzeć klasowe różnice i zapomnieć o pozycji ludzi niższej kategorii. Mimo robotniczo - chłopskiej ideologii nie udało się jednak dowartościować wsi w jej kulturowych przejawach. PRL dążyła do nowoczesności, podczas gdy wieś mimo cepelii i zespołu Mazowsze pozostała wiochą. Jej tradycja pozostała w najlepszym razie siedliskiem pociesznego, protekcjonalnie traktowanego folkloru, a w gorszym przypadku - groźnego zabobonu. W ten sposób protekcjonalny stosunek edukowanego dworu do kultury ludowej został w dużym stopniu zachowany. Późniejszy kapitalizm nie poprawił tej sytuacji: liczne kanały telewizyjne nie promują raczej wiejskiego trybu życia, a młodzież doskonale wie, że ze wsi należy się wyrwać, i swojego pochodzenia wstydzić. Słowo tradycja, podobnie jak słowo natura, pojawia się natomiast na puszkach piwa tworząc jakąś uproszczoną mitologię. Świadome odwołania do kultury wiejskiej pojawiają się głównie w postaci swojskiego jadła przy drodze szybkiego ruchu. Wygląda również na to, że sporo osób zorientowało się dzisiaj, że tradycja wycinanek ma w sobie ogromny potencjał. Jest to potencjał identyfikacyjny, pozwalający skojarzyć region z lokalnym wzorem, dający się wykorzystać na przykład przy okazji piłki nożnej. Nie jest to jednak identyfikacja z kulturą ludową, choć być może takie odwołania mogłyby w jakimś stopniu naruszyć monopol kultury post - szlacheckiej w Polsce. Jest to potencjał handlowy pozwalający sprzedać pamiątkę, ozdobić coś nagle modnym wzorkiem. Dzieje się to jednak bez jakiegokolwiek związku z tradycją. Wzór jest wypreparowanym i powielanym elementem czegoś, co już chyba nie jest żywe, bo nas w ogóle nie interesuje, o czym wielu ludzi jeszcze niedawno chciało zapomnieć. Wycinanki mają jednak również potencjał artystyczny. Niosą przecież w sobie wielki ładunek rozwiązań łączących prostą graficzność z nieco zapomnianą wrażliwością, opartą przecież na osobistym przeżyciu, a nie na masowej produkcji. Podstawowa wartość polega chyba właśnie na tym, ze były robione po to, by ozdobić na święto własny dom, a nie po to by je komuś sprzedawać. Były  tak robione, by mogły się człowiekowi naprawdę przydać, a nie tak, by olśnić tylko w pierwszym momencie. Były zatem wypróbowane przez czas. Ewoluowały jednocześnie szybko, bo każda z artystek, wprowadzała do regionalnego zbioru wzorów coś własnego, jakąś własną interpretację, wariację, mutację. Mnie interesuje to, czy da się podłączyć się do tego strumienia kultury nie jako ktoś, kto tworzy motywy a la ludowe, manipulując martwymi strukturami, ale który w jakiś sposób kontynuuje tradycję, która pozostaje czymś żywym. Mam nadzieję że byłoby to możliwe, bo mam przeczucie, że historyczność sztuki jest jej cechą nieco przereklamowaną przez dzisiejszą rutynę edukacyjną: zamiast uczyć się w szkołach o prądach, które pojawiały się i znikały dając miejsce kolejnym, bardziej nowoczesny o zupełnie innej nazwie, można by się przecież uczyć o tym, jak pod inną nazwą i w innych warunkach kontynuowane były pewne rozwiązania i myśli, lub o tym, jak niezależnie od siebie podobne elementy pojawiły się w różnych kulturach. Podobne nieco wycinanki jak na Mazowszu tworzono na przykład zupełnie niezależnie w Meksyku, a wycinanka mazowiecka czerpała wzory również z wycinanki żydowskiej. Możliwe są zatem i analogie, i kontynuacje form w różnych nawet kulturach. Sama forma, jako abstrakcyjna, czasem wydaje się w jakimś stopniu niezależna od kultury i od materiału z którego powstaje: tak można myśleć również o zapożyczeniach: nie do końca ważne jakie święto, jaka tradycja za tym stała, gdy uderza kogoś wewnętrzna spójność i siła abstrakcyjnego kształtu. Można przechadzać się przecież po muzeach etnograficznych podziwiając dzieła sztuki z zupełnie egzotycznych kultur bez jakiejkolwiek ich znajomości. Z drugiej strony taki wzór, garnek czy wycinanka stanowią zapis myśli i ruchu człowieka, tego co widział, i do czego tęsknił, celu, nawet nie zwerbalizowanego, który sobie stawiał. Wycinanki wycinane w przestrzeni komputerowej, funkcjonujące w środowisku masowego handlu ewoluują inaczej, bo inne czynniki kształtują wrażliwość człowieka. Kultura w której żyjemy jest pewnie pod tym względem bardziej różna od kultury meksykańskiej, mazowieckiej - wiejskiej, i mazowieckiej - żydowskiej, niż te kultury między sobą. Więc jeśli kontynuacja w takiej sytuacji  jest w ogóle możliwa, to nie jest prawdopodobnie ważne literalne podobieństwo, ale zachowanie czegoś z ducha tej sztuki. Tutaj efekty nieśmiałych prób sprzed czterech lat z motywem troszkę bardziej łowickim (na dole), i troszkę bardziej kurpiowskim (na górze). Wbrew tradycji umieściłem je na czarnym tle, bo były częścią książeczki, jaką zrobiłem dla moich dzieci. Chodziło o wykorzystanie tych aspektów motywu wycinanki, które mogłyby być podziwiane nawet przez niemowlęta: najbardziej podstawowych efektów wizualnych, takich jak kontrast i symetria. Służyły z powodzeniem przez kilka lat, więc jako w ten sposób wypróbowane mogę je tu w miarę spokojnie zaprezentować.






niedziela, 26 sierpnia 2012

MAKATKA





Powyżej bardziej pochmurna z ptakami, poniżej niezmiernie wesoła z autobusem. W zeszłe wakacje widziałem wspaniałą makatkę z jeleniami, w tym roku widziałem z bocianami i choć były bardzo dziwne, nikt nie widział powodu ich komentować z wyjątkiem mnie, więc teraz ja udaję że wszystko jasne.


czwartek, 2 sierpnia 2012

NAD MORZEM, Z RODZINĄ








 W zeszłym roku byliśmy przez tydzień nad morzem, bo wiadomo że dla dzieci jest to wspaniałe - grzebią w piasku, brodzą w wodzi pod warunkiem że są niezbędne płycizny, znajdują patyki, z lękiem i fascynacją znajdują meduzy i glony. Wiadomo też, że dla Dominiki to wspaniałe. Od lat nie byłem nad morzem, bo kiedy byłem mały - bałem się fal, a kiedy bylem większy dodatkowo nudziło mnie plażowanie. Potem jakieś krótkie wizyty przy okazji. Teraz rodzina mnie przymusiła, wbrew wyraźnym protestom, i okazało się że morze jest zupełnie fascynujące. Wspólne życie rozszerza jednak horyzonty. Starałem się rysować, by te nowe wrażenia jakoś zachować.  Nad morzem wyraźniej wybijają się postacie na tle mieniących się płaszczyzn morza i plaży. Wobec morza ich ruch, ich miejsce ma w sobie coś przygodnego, dowolnego, ale i ostatecznego zarazem. Robią się ważniejsze, ale i to co z tyłu, wydaje się tym bardziej je pochłaniać. Miejsce na plaży, z ręcznikiem i rzeczami jest miejscem, gdzie siedzisz i obserwujesz jakąś błękitną nieskończoność. Podział na cielesne i metafizyczne powinien być zupełnie nieistotny. Kiedy pływasz to co groźne i przerażające delikatnie i ciepło cię kołysze. To co było przerażające i nudne stwarza ci nową szansę. Jednolita płaszczyzna morza rozkłada się na tysiące kolorowych błysków, woda odsłania tysiące tańczących wodorostów i meduz, patyczków, bursztynów, maleńkich skorupiaków, muszelek, kamyków. Wyrzucone na plażę obiekty: korzenie, gałęzie, kamyki, szkiełka, butelki i buty, bliskie surrealistycznym formom, wszystkie są otoczone przez piasek tak, że każdy ma swoje, specjalnie dla niego stworzone miejsce. Z trudem przyswajałem tę trudną wspaniałość - obiecankę pogodzenia wszystkiego, tego, od rozdzielenia czego się zaczęło w jakimś geologicznym, biblijnym i rozwojowym sensie. Szybko osiągałem przedawkowanie, i chciałem jeździć rowerami po żuławach. Po powrocie namalowałem tylko jeden morski obraz - tryb rodzinny pozwolił na razie na niejasny przedsmak tego, co umożliwił. Trudno tez zajmować się morzem: jest zbyt totalne. Dlatego tutaj poniżej rysunki





















CUD W SOKÓŁCE




Kolejne wizyty na Podlasiu, tez w czasie wakacji, z Dominiką i dziećmi. Mnóstwo wspomnień. Tutaj poniżej kawałek tekstu, który był opisem mojego dyplomu.
Dyplomowemu cyklowi obrazów nadałem tytuł „Cud w Sokółce”. Słowo cud odwołuje się do osobistego, istotnego przeżycia. Cud jednak łatwo zmienić w wydarzenie medialne lub polityczne – przestaje być wtedy cudem. Tak samo jest, myślę, z malarstwem. Cud, podobnie jak sztukę łatwo podejrzewać o oszustwo lub tani chwyt. Oglądanie obrazów wymaga więc pewnego zaufania. Sokółka jest miejscem, w pobliżu którego często pracuję w lesie. Jest miastem czterech wielkich tradycji pozostającym zazwyczaj poza wydarzeniami medialnymi i politycznymi, poza światem stworzonym w całości z myślą o konsumencie. Ponieważ cuda dzieją się zazwyczaj w jakimś sensie gdzieś na peryferiach, wydaje mi się, że istotne przeżycia niekoniecznie mierzone są postępem cywilizacyjnym. Malarstwo, z wszystkimi swoimi ograniczeniami leży gdzieś na peryferiach cywilizacji. Chciałbym skupić się na samej instynktownej potrzebie malowania, a nie na tym, by sprostać jakimś standardom. O ile pojęcie geniuszu wydaje mi się zwodnicze, z radością wspominam postać Krzysztofa Gieniusza, naiwnego malarza z Sokółki, dla którego malarstwo jest życiową potrzebą. Wydaje mi się, że malarstwo właśnie wymaga pewnego rodzaju naiwności: wiary, że w materii może tkwić jakiś duch, i że potrzeba szczerego malowania nie jest czymś czego należałoby się wstydzić. 




(uwaga ten obraz trzeba sobie powiększyć tak by był większy niż ekran)