piątek, 2 listopada 2012

DIALEKTYKA I TEOLOGIA IKONY






Światło i ciemność budujące postać w ikonie - nie chodzi w nich  jak wiadomo o studium działania jakie ma światło padające na ciało człowieka, na przykład modela oświetlonego z tej czy innej strony, choć niewątpliwie w sensie wizualnym do tego działania bezpośrednio nawiązują. Często, w kontekście ikony mówi się o tym, że nie przedstawia ona świata widzialnego, ale przemieniony. Owszem, przedstawia świat przemieniony, ale warto pamiętać, że robi to dzięki użyciu chwytów czysto materialnych, zaobserwowanych.   Podobnie jak w ogóle w malarstwie, użycie zaobserwowanych efektów wizualnych służ wywołaniu pewnego szczególnego przeżycia. Dużo można przeczytać o tym, jak bardzo ikona różni się od innych rodzajów malarstwa. Mnie tu jednak interesuje bardziej poszukiwanie części wspólnych, które jak mi się wydaje, wcale nie robią z niej po prostu jednej z wielu szkół malarskich. Mam raczej wrażenie, że pokazują w jak szczególny sposób ta tradycja podchodzi do powszechnego fenomenu malarstwa. W dwudziestowiecznej obronie ikony zawarty czasem bywał pewien kardynalny błąd: założenie, że "realistyczne" czy "fotograficzne" malarstwo zachodnie "obiektywnie" ukazuje "rzeczywistość fizyczną". Takie, spotykane czasem podejście ogranicza ikonę do "metafizyki" zmieniając zasadniczo jej sens, który polega właśnie na ukazywaniu, jak cała "fizyczna" rzeczywistość jest z natury "metafizyczna", a więc do pokazania, że podział ten jest zupełnie nie na miejscu - na tym polega właśnie przemiana. Ten sam błąd, choć w trochę innej odsłonie mógł polegać również na zbyt silnym odcięciu się od malarstwa "świeckiego" na przykład ekspresjonistycznego. W tym wydaniu malarstwo "świeckie" miałoby uwydatniać ego jednostki, malarstwo "święte" miałoby pokazywać rzeczywistość "boską" - "obiektywną". Odzwierciedla to w moim odbiorze brak wiary w to, że Chrystus jest odpowiedzią na wszelkie tęsknoty jednostki. W sensie teologicznym przemiana polega chyba wcale nie na zdominowaniu jednostki przez oficjalny schemat, a wręcz przeciwnie - odkrywaniu swego własnego ja, ukrytego wraz z Chrystusem w Bogu. Podział na "święte" i "świeckie" wyraża zatem brak wiary w tę przemianę, w zmartwychwstanie. 
Można podejrzewać, że światło i ciemność w obrazach religijnych mogą mieć sens symboliczny. Jak jednak tłumaczy Nowosielski, nie są preciwieństwami w sensie symboli, na przykład dobra i zła, przez jakieś proste przyporządkowanie, jak na przykład pies może oznaczać wierność, a krowa - mleko. Istnieją oczywiście ikony z symbolicznym przedstawieniem odchłani, która jest rzecz jasna ciemna, nie należy chyba tego jednak uogólniać jak jakiejś zasady. Nie są to rebusy ani piktogramy - zaszyfrowane dyskursywne treści.  Zasada raczej jest inna: i światło i ciemność są elementem dialektyki przeciwieństw, podobnie jak zasłanianie i odsłanianie, tworzącej istotę tego malowania.  Kluczowe jest coś, co można określić raczej jako ciepło, kontakt czy uobecnienie. Coś, co dotyczy nie tylko obrazu, ale i patrzącego na obraz. Symbol oznacza tu zatem coś głębszego niż rebus: jest schematem wywołującym ruch wewnątrz patrzącego człowieka.
Baudrillard  uważa, o ile rozumiem, że całemu nieszczęściu symulakrów winna jest maszyneria ikon, zacierających różnicę między znakiem i desygnatem, jeśli chodzi o wizerunki niewidzialnego Boga. Jeśli malujemy niewidzialne, nie da się rozróżnić malowanego i prawdziwego. To ikonoklastyczne rozumowanie jest przekonujące, jednak podejrzewam, że dotyczy ono w większej mierze zachodniego malarstwa religijnego, które, między innymi wskutek podziału i kontrreformacji, nie przeszło przez ikonoklazm, czy raczej, nie wyciągnęło z niego konstruktywnych dla siebie wniosków. Choć Zachód podczas sporów ikonolastycznych obstawał przecież przy ikonie, potem poszedł własną drogą, inaczej definiując rzeczywistość i wizerunek. Chciałbym sięgnąć więc do teologii ikony, by zobaczyć, czy nie ma tam jakichś elementów, które zmieniają postać rzeczy. W malarstwie bizantyjskim obowiązuje zakaz przedstawiania Boga Ojca jako Niewidzialnego i  Niepoznawalnego. Jego Niepoznawalność jest wręcz przypominana na prawie każdym przedstawieniu i w sposób symboliczny ukazana w postaci ciemnego kręgu otoczonego stopniowo jaśniejszym błękitem, i wreszcie bielą. Symbol ten odwołuje się do teologii Boskich Energii św. Grzegorza Palamasa i ukazuje, że choć Niepoznawalna jest Natura Boga, widzimy go w działaniu. Na tle tego ciemnego kręgu, w ikonach Stąpienia do otchłani i Przemienienia stoi postać Chrystusa, który jest widzialnym Obrazem Boga Niewidzialnego. Podstawą teologii ikony jest właśnie pojęcie obrazu Boga, który nosimy w sobie wszyscy. Dlatego podstawowym wizerunkiem jest Mandylion, (na górze próba tego właśnie przedstawienia) i dlatego w ogóle wizerunki świętych mogą być obrazami sakralnymi, że zawierają podobieństwo do Chrystusa. Mandylion to wizerunek twarzy, zgodnie z tradycją, kopiowany na wzór Obrazu Nie Ludzką Ręką Uczynionego, jaki do Edessy przybył na prośbę króla Abgara. Przedstawienia Boga Ojca, choć pojawiają się, sprzeczne są z tą teologią. Istnieją jeszcze inne sposoby, w jakie teologia ikony broni się przed symulakrami. Kanon i tradycja przedstawiania postaci, jak i przestrzeni, daleka jest od przedstawień realistycznych i wynika z długiej ewolucji tej sztuki i jej wyzwalania się od realizmu Cesarstwa Rzymskiego pod wpływem prawdopodobnie również i sztuki starożytnego Egiptu. Brak realizmu jest narzucającą się cechą tych przedstawień, ikona jest więc jakby zagadką (widzimy jakby w zwierciadle, niejasno), która prowadzić może do odkrycia jakiegoś wewnętrznego piękna. Dzięki tradycji budowania ikonostasu zasłaniającego prezbiterium ewidentne jest jednak również to, że ikona zasłania rzeczywistość, którą sama pokazuje. Jest, podobnie jak ciało, oknem, jest jednak jednocześnie zasłoną: tylko w materii widzimy znaki działania Boga. Ikonostas jest ścianą, a wiara może podpowiadać, że ściana ta jest jak okno. Ikona jest w tym sensie sakramentem, że może być widzialnym znakiem niewidzialnej łaski. W ikonoklazmie ukryty jest więc rodzaj manichejskiej wiary w możliwość odrzucenia materii i oczyszczenia w ten sposób ducha. Ryzyko materialności ikon podjęte jest w ślad za ryzykiem Wcielenia. Dlatego właśnie prolog św. Jana musiał być tak niesłychanie szokujący, dopóki ktoś słyszał jeszcze zawarty w nim paradoks i totalne ryzyko utraty wszelkich świętości. O ile Kościół jest we współczesnym świecie często powodem utraty wiary ze względu na swój materialny, i co gorsze, instytucjonalny charakter, jednocześnie staje się jasne, że wszystko, z czym mamy do czynienia łącznie z naszymi myślami, ma charakter właśnie materialny. Odrzucenie materii nic po prostu nie oznacza w tej sytuacji. Takie stwierdzenie prowadzi albo do jakiegoś materializmu, albo do jakiejś próby odnalezienia ducha w materii właśnie. Narażona jest ona jednak na ryzyko symulacji, skoro nie wiadomo, czym właściwie ów duch jest. Stąd właśnie warto zastanowić się nad teologią ikony – teorią sztuki metafizycznej, która przeszła przez ikonoklazm. Malowanie ikon jest zatem, jak sakrament, uobecnianiem, a nie symulowaniem. Jaka jest różnica? Chyba właśnie taka, że pokazujemy materię, a przeżywamy ducha. Polega zatem na dialektyce zasłaniania i odsłaniania. Podobnie jak w Wielki Piątek pokazuje się w kościele Chrystusa na krzyżu i śpiewa się: święty Boże, święty mocny, święty nieśmiertelny. Malowanie ikony jest zatem malowaniem wcielenia – sam proces tyle właśnie odsłoni, ile wyniknie z niby – zasłaniającej roli materii. Materia nie jest przecież przeciwieństwem ducha tak naprawdę, jakby były różnymi substancjami, tylko przeciwieństwem w sensie symbolicznym. W biblijnym języku słowo dusza oznacza raczej po prostu człowieka, ale nie w jego aspekcie fizycznym, podobnym wszystkim innym obiektom, co relacyjnym, różniącym go od innych typów obiektów przez to, że z człowiekiem można nawiązać znacznie głębszą relację. Za podstawową w tym ujęciu uważa się relację z Bogiem, i dlatego dusza, dzięki relacji z Nieśmiertelnym jest tak samo jak On nieśmiertelna. Przeciwieństwo duch – materia,  czy jasne -ciemne jest zatem, tak samo jak natura – kultura,  opisem nie para - naukowym, a schematem symbolicznym wprowadzającym pewien ruch osobowości. Służy temu samemu co obraz i przestrzeń, chyba nie do końca jako logiczne odpowiedniki czy jako przeciwieństwa, ale elementy dialektycznie ze sobą związane.

 
Malując obraz, jakoś odruchowo poruszam podobny problem, zaczynając często od motywu okna, czy starając się tworzyć coś w rodzaju ściany, będącej jednocześnie krajobrazem, czy właśnie oknem, gdzie głębię zgaduje się nie przez zastosowanie chwytów perspektywicznych, ale przez inne efekty przestrzenne, takie jak nawarstwianie i prześwitywanie warstw wcześniej namalowanych, po części zamazanych następnymi. Chwyt polegający na umieszczeniu horyzontu w płaskim obrazie jest również prymitywny, podobnie jak perspektywa, ale dla mnie ma tę przewagę, że mniej kusi techniczną doskonałością, mniej udaje. Krajobrazy, które maluję, bywa, że są zarośnięte jakby lub zupełnie wyraźnie widocznymi drzewami, między którymi otwiera się przestrzeń, którą można przeczuwać, którą można by odkryć wgłębiając się w ten las. Maluję również uproszczone twarze, które, chyba chciałbym, by mimo swojej ogólności i schematyzmu, sugerowały możliwość kontaktu, otwarcia innej przestrzeni na zasadzie prostego działania samego schematu twarzy. Nie wiem, czy skupienie na tej niejednoznaczności nie jest jakimś autotematyzmem w malarstwie, malowaniem malowania. Nie jestem pewien jednak, czy malarstwo nie było w tym sensie od zawsze malowaniem malowania, i to stanowiło może o jego rytualnym charakterze? I czy nie leży gdzieś blisko próby malowania wcielenia właśnie.



sobota, 27 października 2012

BIAŁY





To może być śnieg i liście - jak dzisiaj. Biały wszystko zmienia.

środa, 17 października 2012

KONSTRUKCJA CZŁOWIEKA









Malowanie postaci człowieka ma związek z wyobrażeniem o jego konstrukcji. Raczej nie  dlatego że malarstwo jest jak tablica na której przedstawia się jakieś dyskursywne idee, chociaż te idee mają wpływ na emocje, które się wyraża. Bardziej dlatego, że nawet schemat na tablicy posiada swój wpisany ładunek emocji. Przedstawienie schematu jest pewnego rodzaju rytuałem i od tego prawdopodobnie nie da się uciec, nawet jeśli jest to sztywny i nudny rytuał jakim często bywa szkolna lekcja.  Lekcje oddzielają szkołę i życie, sprawy ścisłe i humanistyczne, naturę i kulturę, i tak dalej.  Dlatego rytualny pierwiastek tego co robimy umyka. Umyka często też sens.  Może lepiej byłoby jednak nie udawać że podział na ścisłe i humanistyczne, choć tak popularny, jest realistyczny. W rzeczywistości tych dwóch pierwiastków w myśleniu po prostu nie da się oddzielić.  Postać człowieka pojawia się przecież tylko dzięki skrzyżowaniu rozumu i emocji, zawsze ze sobą pomieszanych.  Podobnie, na innej płaszczyźnie wymaga nałożenia chętnie rozdzielanych  sfer kultury i natury. Podział na ścisłe i humanistyczne czy na kulturę i naturę, przechodząc przez sam środek człowieka, zamazuje go do pewnego stopnia. Wyobrażenie sobie relacji pomiędzy tymi elementami wydaje mi się istotne również przy próbie zrozumienia mojego własnego malarstwa. Czuję, że jest ono możliwe właśnie w punkcie tego zetknięcia.  Moja praca, jako nauczyciela biologii też wymaga działania na pograniczu wszystkich tych odruchowo rozdzielanych dziedzin. Spotkałem się z dwoma modelami relacji kultury i natury. Jedno podejście reprezentowane jest przez Freuda czy Levi-Straussa, w którym kultura nakłada ograniczenia na naturę. Przybiera ono często skrajne formy, jak w ujęciu Łotmana, gdzie głównymi kulturotwórczymi siłami stają się wstyd i strach. Inne podejście prezentują biolodzy czy psycholodzy ewolucyjni, uważając, że kultura to tak samo naturalna cecha pewnego gatunku – człowieka, jak trąba innego gatunku – słonia. Choć istnieje w tym drugim przypadku ryzyko redukcjonistycznego podejścia do kultury, wydaje mi się w tym momencie cenniejsze i bardziej realistyczne. Może stąd brak porozumienia między tymi dwoma koncepcjami, że do połowy dwudziestego wieku nie mówiło się o zachowaniu w kontekście ewolucji biologicznej; to drugie podejście jest więc stosunkowo nowe. Jeśli jednak przyjrzeć się rozwojowi małych dzieci, obserwujemy jak u nich ważne funkcje związane z kulturą, takie jak chęć kontaktu, mowa, taniec, żart, śmiech, malarstwo i tak dalej, pojawiają się wcześnie i spontanicznie bez jakiegoś represyjnego podejścia wychowawczego, a jeśli chodzi o wychowanie, najważniejszą rolę pełni tu równie spontaniczna tendencja do naśladowania, a nie negatywne emocje. Podobny obraz wynika z obserwacji osób pod wpływem alkoholu, którego działanie polega w pierwszej kolejności na hamowaniu ośrodków hamujących w mózgu. Alkohol, hamując „represyjne” ośrodki raczej wzmaga chęć kontaktu, rozmowy, śpiewu, tańca, żartów śmiechu, i tak dalej.  Wzmaga zatem repertuar zachowań może najsilniej różniący człowieka od innych spokrewnionych gatunków. Niektórzy dorośli ludzie właściwie wcale nie wykazują tych podstawowych aktywności na trzeźwo! Freudowski model wydaje mi się zatem nie wystarczająco prawdziwy, (to znaczy skupiający się wyłącznie na niektórych wybranych aspektach) Być może po części wynika to ze specyfiki dziewiętnastowiecznej kultury zachodnioeuropejskiej. Po  części jest chyba dalekim odwzorowaniem mitologicznej wizji walki człowieka z przyrodą. Jeśli więc upierać się przy tym, że ujawniające się u małych dzieci i pijanych dorosłych tendencje mają podłoże instynktowne, trzeba pokazać możliwe powody, dla których sprzyjał im dobór naturalny, od czasu gdy nasi przodkowie byli bardzo podobni do dzisiejszych szympansów, które takich tendencji nie wykazują, lub robią to w niewielkim stopniu. Kultura materialna, czy przekazywanie obyczajów dotyczących korzystania z narzędzi jest obecna u szympansów i pozwala im korzystać z różnorodnych, ale za to niezbyt obfitych i przede wszystkim słabo przewidywalnych źródeł pokarmu. Naśladowanie innych, tak jak i samodzielne myślenie w kategoriach mechanizmu - przyczyny i skutku (właściwe dziedzinom ścisłym) może więc mieć związek między innymi z rozwojem zachowań narzędziowych. Elementy naśladowania służą również doskonaleniu sposobów zdobywania władzy w szympansich społecznościach o strukturze zdominowanej przez hierarchię samców. Dominujący samiec ma pierwszeństwo w dostępie do pokarmu i kopulacji. Młode samce naśladują zatem fortele starszych, ale i je samodzielnie udoskonalają by z czasem zdobyć władzę. Rytualne zachowania szympansów, przypominające gesty w relacji wasal – pan służą umocnieniu tej struktury. Nie są tam obecne jednak te elementy instynktów kulturotwórczych, o jakich pisałem powyżej: te musiały pojawić się później i związane były prawdopodobnie ze zmianą struktury grupy. Najważniejsze zmiany w sposobie życia naszych przodków jakie zaszły od tego czasu, to przejście do życia na otwartych przestrzeniach i przejście do drapieżnictwa. Życie na terenach otwartych wymuszone zostało najprawdopodobniej częściowo przez zmiany klimatu i wygląda na to, że wiązało się z większym narażeniem na atak drapieżników, szczególnie na osobniki najmłodsze i najstarsze. Wymusiło to prawdopodobnie pewne zwiększenie grupy i zacieśniło współpracę w grupie. Druga ważna zmiana: być może w wyniku konkurencji z innymi roślinożernymi małpami sawannowymi (australopitekami) szybko i znacznie wzrósł u naszych przodków procent mięsa w diecie, przy dalej utrzymującym się braku morfologicznych przystosowań do drapieżnictwa. Współpraca przy polowaniu, porozumiewanie się i użycie narzędzi prawdopodobnie związane było ze sposobem, w jaki nasi przodkowie osiągnęli niszę drapieżników. Cechy kluczowe dla przetrwania przynajmniej przez ostatnie dwa miliony lat to cechy związane z  analizą i przekazywaniem informacji w specyficznej strukturze społecznej. W ślad za powyższymi zmianami nastąpiła radykalna zmiana systemu rozrodczego. Stało się to dzięki zmianie w fizjologii płci żeńskiej: owulacja u człowieka w przeciwieństwie do szympansów jest ukryta i synchronizowana u przebywających razem kobiet. Silnie redukuje to ewolucyjne zyski z poligamii. Likwiduje zarazem hierarchię, gdyż nie ma już o co walczyć – straty z konkurowania są nieporównanie większe od zysków, gdyż w danym momencie można doprowadzić praktycznie tylko do jednego zapłodnienia. Życie na otwartych terenach, jak i drapieżnictwo, wymagały współpracy całej grupy i współpracy obu rodziców przy wychowaniu potomstwa. Tak się dzieje na przykład u większości  drapieżników, czy innych gatunków, u których pomyślne wychowanie potomstwa nie jest takie proste. U człowieka rosnąca plastyczność zachowania, jakiej wymaga pozagenetyczne dziedziczenie, czyli kultura, spowodowała wydłużenie się rozwoju. Tym bardziej więc długo rozwijające się dzieci w warunkach zwiększonej presji drapieżników, i trudnego do zdobycia pokarmu wymagały harmonijnej współpracy dorosłych. Współcześnie żyją jeszcze gdzieś ostatnie grupy zbieracko – łowieckie: małe, o organizacji przedplemiennej, prawdopodobnie najbliższej temu, jak nasi przodkowie żyli przez miliony lat. Ich członkowie dzielą się pokarmem ze wszystkimi członkami społeczności na tych samych prawach – grupy te nie są hierarchiczne, są małe i funkcjonuje tam wręcz komunistyczny podział dóbr. Dzięki temu, jeśli ktoś nic nie upoluje, dostanie pożywienie od innego. Jeśli nikt nic nie upoluje – ktoś najprawdopodobniej znajdzie jadalne rośliny. Perfekcyjna współpraca w tych, można powiedzieć, komunistyczno – anarchistycznych grupach jest konieczna do skutecznego żywienia się każdego członka społeczności. Odziedziczona po poligamicznych przodkach różnica między płciami w budowie została użyta do współpracy przy wspólnym wychowaniu potomstwa w monogamicznych parach. Kobiety przeciętnie zdobywają pokarm bardziej roślinny, mężczyźni zwierzęcy. W historii naszego gatunku pojawiły się trudności z porodem, wynikające ze zmiany pozycji ciała na pionową, i zwiększenia główki dziecka. Zwiększyło się ryzyko każdego porodu.  Menopauza, hormonalne przesterowanie oznaczające przejście do roli babci i redukcję ryzyka kolejnych porodów zaczęła być promowana przez dobór naturalny, dzięki opiece nad dorosłymi dziećmi i wnukami. Starzy ludzie, tak kobiety, jak  mężczyźni we wspólnotach zbieracko – łowieckich, nadal dostarczają znacznych ilości pokarmu, stanowiąc jednocześnie bezcenny bank informacji o biologii gatunków, geografii terenu i ich praktycznym zastosowaniu. Bank ten zawiera tradycyjne informacje, ale jest do pewnego stopnia aktualizowany i weryfikowany w każdym pokoleniu. Łączy i miesza w sobie informacje o tym, jak przetrwać, o tym jak żyć, i co jest istotne w życiu. Dzięki rozwojowi języka i przechowywaniu tradycji stali się elementem kluczowym dla przetrwania grupy. Widać więc, że władza w małej grupie zbieracko-łowieckiej rozpraszała się między osoby stare – doświadczone, i młode – silniejsze, między mężczyzn – polujących i wojujących często z dala od obozowiska, a kobietami dostarczającymi połowy (bardziej stabilnego) pokarmu i silniej związanymi z obozowiskiem. Obozowisko nie powinno być bynajmniej kojarzone z osamotnieniem kobiety gotującej w domu: to było forum życia społeczności! Wystarczy popatrzeć, do jakiego stopnia dzieci są głównym ośrodkiem zainteresowania na wszelkich spotkaniach rodzinnych, żeby wyobrazić sobie, że prawdopodobnie i one nie były całkiem zdominowane (to dopiero rolnicza, bardziej przewidywalna rzeczywistość zrobiła z dzieci dodatkowych pracowników do prostych zadań). Decyzje, były podejmowane w takich grupach podobnie jak u innych gatunków o grupach niehierarchicznych.  Podobnie mogą u ludzi wciąż funkcjonować niewielkie grupy znajomych. Działo się to na zasadzie wyczucia zdania innych i dostosowania swojej opinii do przewidywanej opinii ogółu, tym razem przy wzięciu pod uwagę autorytetu starszych. Cały ten (nie ukrywam, że szokująco) rajski obraz potwierdzają i uzupełniają dowody opieki nad niedołężnymi członkami społeczności u neandertalczyków i nawet Homo erectus. Wgląda więc na to, że to, co umożliwiało przetrwanie naszym przodkom, to absolutna współpraca i integracja w grupie. W formie zniekształconej widać ją u dzieci w szkole podstawowej: wola dostosowania się do grupy ma nad jednostką w jakimś zakresie wielką władzę. Władza grupy działała prawdopodobnie na zasadzie przypominającej milicyjne zachowania mrówek. Współpracę przy wychowaniu potomstwa królowej (której rola nie polega na rządzeniu, a na znoszeniu jaj) chroni zjadanie przez mrówki jaj znoszonych przez inne robotnice. Na podobnej zasadzie równościową strukturę wspólnoty prawdopodobnie musiała chronić wymiana informacji w obozowisku i społeczny ostracyzm dla tych, którzy jej zagrażali: to jest ciemna strona tej historii. Takie negatywne mechanizmy nie były jednak wystarczająco skuteczne w tworzeniu współpracujących grup. Podobnie jak u mrówek każdy osobnik poszukuje przecież grupy i chce się z nią utożsamić. Rolą kultury było zatem prawdopodobnie dostarczenie bodźców pozytywnych, porządkowanie emocji i spajanie grupy. 
Jeśli się jednak przyjrzymy dzieciom w podstawówce, jak i dorosłym później - widzimy jak łatwo przychodzi nam tworzenie hierarchii. Wystarczy grupa o zwiększonej konkurencji i samorzutnie pojawia się przywódca. Wraz z przywódcą pojawia się odpowiadająca mu tendencja do podporządkowania się. Zdarza się tak niezwykle często, na przykład dlatego że grupa jest duża,  jej członkowie się nie znają wystarczająco dobrze, by mogli wyczuć nawzajem swoje zdanie, lub nie różnią się od siebie płcią wiekiem czy umiejętnościami w takim stopniu by naturalniejszy stał się podział kompetencji. Te warunki spełnione są w dzisiejszych czasach niemal zawsze, natomiast w czasach przed neolitem prawdopodobnie niezwykle rzadko.  W coraz większych grupach, po rewolucji neolitycznej, a później i przemysłowej hierarchia stała się dominującą formą organizacji, i trudno uwierzyć, że inna organizacja nie jest sekciarską mrzonką. W historii naszego gatunku była jednak prawdopodobnie rzadko spotykanym ekstremum pojawiającym się w bardzo stabilnych warunkach środowiskowych. Historia sztuki naszpikowana jest przykładami monumentalnych wizerunków władców. Sztuka zatem może znakomicie służyć hierarchii, ale jest to prawdopodobnie wtórne jej użycie. Hierarchiczna konstrukcja grupy, podobna do szympansiej,  mogłaby nigdy nie doprowadzić do powstania kultury. Na etapie małych hierarchicznych społeczności jej integrujące rytuały nie byłyby w ogóle potrzebne, jak nie są potrzebne dzisiejszym szympansom. Wystarczą tam drobne rytuały służące wyrażeniu roli władcy i wasala. Rolą kultury było natomiast uczynienie z istot pierwotnie hierarchicznych  perfekcyjnie współpracujących grup dzięki integracji emocji. Jednocześnie kultura przekazywała kluczowe dla przetrwania informacje wraz z instrukcją, jak należy się zachowywać, by wszyscy byli szczęśliwi.  Nie oddzielała informacji o świecie od emocji, które porządkowała, i celu życia, jaki wskazywała. Rozdzielenie zatem "faktów" i "emocji", "nauk ścisłych" i "sztuki" to pomysł całkowicie nowy, i choć w pewnych aspektach przydatny, jednak, z neurologicznego punktu widzenia – całkiem utopijny.  O tym, że już bardzo dawno temu kultura zawierała zarazem i rozwiązania praktyczno – techniczne i elementy artystyczne i metafizyczne, świadczy, przy jednoczesnym generowaniu narzędzi,  malowanie ciała u Homo erectus i rytualne pogrzeby, z kwiatami i grzebaniem zmarłych u neandertalczyków. Ewolucja tych elementów instynktu, które stoją za istnieniem poczucia metafizyki nie jest chyba nikomu znana. Wierzenia trudniej zachowują się w skałach niż szkielety. U człowieka instynkty metafizyczne mogły być oczywiście promowane przez dobór, ze względu na przekaz wartości. Wartości te wynikają jednak w pewnym sensie i do pewnego stopnia z biologicznej konstrukcji człowieka: chociażby zrozumienie idei równości wynika ze struktury wspólnoty pierwotnej. Psy, choć rozumieją hierarchię i przyjaźń, czyli dwa główne sposoby zmniejszania kosztów przebywania w grupie, i dlatego są tak wdzięcznym zwierzęciem domowym, nie mają specjalnego zrozumienia dla idei równości. Nie była ona im nigdy potrzebna: zawsze były zbyt skuteczne w polowaniu. Równość, podobnie jak kultura są wynikiem kilku milionów lat słabości grup ludzi wobec przeważającej siły otaczającego środowiska.  Umiejętność wytwarzania kultury i równościowej organizacji małych grup stały się mocą, pozwalającą przetrwać. Stały się też genetycznie odziedziczalnym elementem konstrukcji psychicznej człowieka. Rewolucja neolityczna sprzyja instynktom tworzenia hierarchii, a mniej instynktom równości, co nie znaczy, że nie pozostają aktywne w postaci tęsknoty. Nie zmieniła naszego wyposażenia instynktownego: kilka nawet tysięcy lat to nic w skali ewolucyjnej. Struktura grupy i rodziny trwale odbiła się w konstrukcji psychicznej dzieci, które po prostu jej potrzebują. Kultura, i sztuka pozostają niemniej istotnymi elementami życia, mimo że integracja wielomilionowych grup nie jest już  ogóle możliwa.  To zatem, co absolutnie kulturowe, tak jak wartości, zainteresowania, czy zabawy dzieci ma również swoje podłoże genetyczne. Kultura rozwija się na bazie genetycznych predyspozycji i dzięki nim zachowuje żywotność. Nie ma więc sensu przeciwstawiać tych elementów, trudno nawet je rozdzielić właśnie dlatego, że kultura leży w naturze człowieka. Ma ona z tego powodu swój organiczny charakter i swoje ograniczenia związane z mechanizmem przekazywania. Jej podtrzymywanie wymaga respektowania zasad jej  funkcjonowania. Myślę że szczególnie ważne by przyjrzeć się jej naturze w czasach, gdy kultura została zdominowana przez instytucje, i  stała się częścią wielkoskalowego skomplikowanego mechanizmu. Myślę że teraz koniecznie warto zauważyć, że rytuał jako wrodzona predyspozycja  jest cechą funkcjonowania każdego człowieka.  Że kultura nie jest produktem instytucji, tylko cechą funkcjonowania każdej realnej, połączonej rzeczywistymi relacjami zbiorowości.  Rytuał jest tym elementem rzeczywistości, który, przyzwyczajeni do rozdziału na rozum (cechę dorosłych)  i emocje (cech dzieci) – pomijamy. Ustawiamy siebie tym samym w roli biernych odbiorców kultury - rozrywki, lub kultury - edukacji  generowanej przez maszynę rynku czy urzędów.  Nie chciałbym negować rytualnej natury zwykłych czynności, które siłą rzeczy wpływają na powstający w mojej głowie obraz świata, określając mój w nim udział.  Tym bardziej, jeśli jako nauczyciel biologii rysuję schemat konstrukcji człowieka.  Nie chciałbym udawać, że wszystko co robie nie zawiera elementów kultury. Czy uprawiana często przez przedstawicieli nauk negacja rytuału nie jest raczej jakimś rytuałem negacji, czy ukrytym rytuałem przejęcia całej rzeczywistości przez naukowy dyskurs? Zdjęcia przedstawiają eksperyment z zawieszeniem  nieprzekraczalnych podziałów natury i kultury, rozumu i emocji, edukacji i totalnej szopki. Wyniki nie są mi do końca znane.

sobota, 13 października 2012

MAŁO DNI SŁONECZNYCH





W tej okolicy mało jest dni słonecznych, mało spektakularnych form terenu, pory roku kiedy każdy element krajobrazu jest innego koloru to tylko krótka wiosna i krótka złota jesień, co tu mogą robić malarze? A na przykład w lesie i w deszczu to już tylko jakieś drobne niuanse wśród rytmicznego zapaćkania wszystkiego tym samym czymś, co okazuje się jednocześnie już naszym wnętrzem. Ten obrazek to jedna z licznych prób oddania tej wspaniałości, chociaż nie bez efektów świetlnych.

środa, 10 października 2012

KTOŚ GDZIEŚ




Nie zawsze łatwo siedzieć i rysować kiedy wszyscy gadają, chociaż to jest bardzo przyjemne. Czasem trudno zacząć, człowiek który rysuje czasem musi się trochę tłumaczyć, wydaje się być nieco wycofany, ale dla mnie takie rysunki, kiedy je teraz oglądam są zapisem mojego uczestniczenia w świecie, różnych historii, osób, chociaż raczej nie wyglądają podobnie do siebie, oswojonych miejsc trochę jak zdjęcia, ale bardziej osobiście. Na górze Michał G w Machnaczu.


Ola K w Solcu



Mariusz N na Aplikanckiej



nauczyciele w lebiedzinie

sobota, 6 października 2012

ŚWIATŁO JESIENIĄ




inne światło, bardziej srebrne i rozproszone, ale za to przez krótki czas kolor żółty przez który, lub na który świeci.

środa, 12 września 2012

UKRYCIE





Ukryć się, zaszyć, schować w lesie, mieć swój domek, jak to robią dzieci - w tym jest chyba coś z jakiegoś instynktu zadomowienia, choć przecież wybiera się na to miejsca właśnie mniej udomowione, tajemnicze. W tej zabawie jest coś podstawowego, dialektyka domu i nie domu pozwala zadomowić się w świecie, nie bać się, skoro może stać się domem. Podobna magiczna zmiana, gdy rozpala się ognisko, rozkłada namiot, samą karimatę, znajduje szałas, śpi się gdzieś na ławce, na trawie, i tak dalej. Nawet coś zmienia usiąść i coś zjeść. Koniec świata staje się środkiem świata. Bardzo fajne.

Od 20 lat o tej porze jeżdżę do leśniczówki w puszczy knyszyńskiej, robić zajęcia między innymi z takiego zadomawiania, ale sam potrzebuję również takich eksperymentów. Wyjazdy z dziećmi zawsze mają dodatkowy element zadomawiania dzieci  nowym miejscu. W tym roku w lesie dzieci wciąż wracały do scenariusza: my jesteśmy wilkami/sarnami i się przed nimi (różnymi) chowamy.



niedziela, 2 września 2012

KOBIETY I SIŁA





Z okazji urodzin Dominiki ten obrazek. Tzn siła nie w sensie jeszcze jednego wąskiego skojarzenia z konkurencyjnością, i walkami na rynku i z władzą, tylko z czymś ciekawszym i bardziej swobodnym.

wtorek, 28 sierpnia 2012

WYCINANKA, TRADYCJA I DZIECI




 Tradycyjne wycinanki mazowieckie, czyli rozmaite, między innymi symetryczne, na przykład kwiatowe wzory z kolorowego papieru na białym tle robione były w dużych ilościach do połowy wieku dwudziestego, mniej intensywnie do lat siedemdziesiątych, a tylko przez nieliczne osoby dzisiaj. Nikt już chyba, (lub p r a w i e nikt)  nie ozdabia na święto świeżo wybielonych ścian swego pokoju wyciętymi przez siebie wycinankami, więc z punktu widzenia badaczy tradycji ludowej wycinanka ludowa umarła. Sztuka ta, kontynuując dawne różnorodne wzory, rozkwitła z jednej strony wraz z upowszechnieniem kolorowego papieru, a z drugiej, wraz z poprawą sytuacji wielu osób na wsi wynikającej z uwłaszczenia. Ludzie na wsi przestali być niewolnikami swoich panów, co czasem przyczyniało się do poprawy ich sytuacji  materialnej. Zmiany te pozwoliły powstawać tym formom kultury całkowicie wiejskiej, nie polegającej wcale na naśladowaniu miejskich wzorów. Dlaczego tradycja wycinanek zanikła? Wydaje mi się że chodzi o to, że wraz z możliwością przeniesienia się do miast, odczytywanej jako awans społeczny pojawiła się tendencja do zacierania wiejskiej tożsamości. Mieszkańcy wsi za czasów PRL mieli szanse zatrzeć klasowe różnice i zapomnieć o pozycji ludzi niższej kategorii. Mimo robotniczo - chłopskiej ideologii nie udało się jednak dowartościować wsi w jej kulturowych przejawach. PRL dążyła do nowoczesności, podczas gdy wieś mimo cepelii i zespołu Mazowsze pozostała wiochą. Jej tradycja pozostała w najlepszym razie siedliskiem pociesznego, protekcjonalnie traktowanego folkloru, a w gorszym przypadku - groźnego zabobonu. W ten sposób protekcjonalny stosunek edukowanego dworu do kultury ludowej został w dużym stopniu zachowany. Późniejszy kapitalizm nie poprawił tej sytuacji: liczne kanały telewizyjne nie promują raczej wiejskiego trybu życia, a młodzież doskonale wie, że ze wsi należy się wyrwać, i swojego pochodzenia wstydzić. Słowo tradycja, podobnie jak słowo natura, pojawia się natomiast na puszkach piwa tworząc jakąś uproszczoną mitologię. Świadome odwołania do kultury wiejskiej pojawiają się głównie w postaci swojskiego jadła przy drodze szybkiego ruchu. Wygląda również na to, że sporo osób zorientowało się dzisiaj, że tradycja wycinanek ma w sobie ogromny potencjał. Jest to potencjał identyfikacyjny, pozwalający skojarzyć region z lokalnym wzorem, dający się wykorzystać na przykład przy okazji piłki nożnej. Nie jest to jednak identyfikacja z kulturą ludową, choć być może takie odwołania mogłyby w jakimś stopniu naruszyć monopol kultury post - szlacheckiej w Polsce. Jest to potencjał handlowy pozwalający sprzedać pamiątkę, ozdobić coś nagle modnym wzorkiem. Dzieje się to jednak bez jakiegokolwiek związku z tradycją. Wzór jest wypreparowanym i powielanym elementem czegoś, co już chyba nie jest żywe, bo nas w ogóle nie interesuje, o czym wielu ludzi jeszcze niedawno chciało zapomnieć. Wycinanki mają jednak również potencjał artystyczny. Niosą przecież w sobie wielki ładunek rozwiązań łączących prostą graficzność z nieco zapomnianą wrażliwością, opartą przecież na osobistym przeżyciu, a nie na masowej produkcji. Podstawowa wartość polega chyba właśnie na tym, ze były robione po to, by ozdobić na święto własny dom, a nie po to by je komuś sprzedawać. Były  tak robione, by mogły się człowiekowi naprawdę przydać, a nie tak, by olśnić tylko w pierwszym momencie. Były zatem wypróbowane przez czas. Ewoluowały jednocześnie szybko, bo każda z artystek, wprowadzała do regionalnego zbioru wzorów coś własnego, jakąś własną interpretację, wariację, mutację. Mnie interesuje to, czy da się podłączyć się do tego strumienia kultury nie jako ktoś, kto tworzy motywy a la ludowe, manipulując martwymi strukturami, ale który w jakiś sposób kontynuuje tradycję, która pozostaje czymś żywym. Mam nadzieję że byłoby to możliwe, bo mam przeczucie, że historyczność sztuki jest jej cechą nieco przereklamowaną przez dzisiejszą rutynę edukacyjną: zamiast uczyć się w szkołach o prądach, które pojawiały się i znikały dając miejsce kolejnym, bardziej nowoczesny o zupełnie innej nazwie, można by się przecież uczyć o tym, jak pod inną nazwą i w innych warunkach kontynuowane były pewne rozwiązania i myśli, lub o tym, jak niezależnie od siebie podobne elementy pojawiły się w różnych kulturach. Podobne nieco wycinanki jak na Mazowszu tworzono na przykład zupełnie niezależnie w Meksyku, a wycinanka mazowiecka czerpała wzory również z wycinanki żydowskiej. Możliwe są zatem i analogie, i kontynuacje form w różnych nawet kulturach. Sama forma, jako abstrakcyjna, czasem wydaje się w jakimś stopniu niezależna od kultury i od materiału z którego powstaje: tak można myśleć również o zapożyczeniach: nie do końca ważne jakie święto, jaka tradycja za tym stała, gdy uderza kogoś wewnętrzna spójność i siła abstrakcyjnego kształtu. Można przechadzać się przecież po muzeach etnograficznych podziwiając dzieła sztuki z zupełnie egzotycznych kultur bez jakiejkolwiek ich znajomości. Z drugiej strony taki wzór, garnek czy wycinanka stanowią zapis myśli i ruchu człowieka, tego co widział, i do czego tęsknił, celu, nawet nie zwerbalizowanego, który sobie stawiał. Wycinanki wycinane w przestrzeni komputerowej, funkcjonujące w środowisku masowego handlu ewoluują inaczej, bo inne czynniki kształtują wrażliwość człowieka. Kultura w której żyjemy jest pewnie pod tym względem bardziej różna od kultury meksykańskiej, mazowieckiej - wiejskiej, i mazowieckiej - żydowskiej, niż te kultury między sobą. Więc jeśli kontynuacja w takiej sytuacji  jest w ogóle możliwa, to nie jest prawdopodobnie ważne literalne podobieństwo, ale zachowanie czegoś z ducha tej sztuki. Tutaj efekty nieśmiałych prób sprzed czterech lat z motywem troszkę bardziej łowickim (na dole), i troszkę bardziej kurpiowskim (na górze). Wbrew tradycji umieściłem je na czarnym tle, bo były częścią książeczki, jaką zrobiłem dla moich dzieci. Chodziło o wykorzystanie tych aspektów motywu wycinanki, które mogłyby być podziwiane nawet przez niemowlęta: najbardziej podstawowych efektów wizualnych, takich jak kontrast i symetria. Służyły z powodzeniem przez kilka lat, więc jako w ten sposób wypróbowane mogę je tu w miarę spokojnie zaprezentować.






niedziela, 26 sierpnia 2012

MAKATKA





Powyżej bardziej pochmurna z ptakami, poniżej niezmiernie wesoła z autobusem. W zeszłe wakacje widziałem wspaniałą makatkę z jeleniami, w tym roku widziałem z bocianami i choć były bardzo dziwne, nikt nie widział powodu ich komentować z wyjątkiem mnie, więc teraz ja udaję że wszystko jasne.


czwartek, 2 sierpnia 2012

NAD MORZEM, Z RODZINĄ








 W zeszłym roku byliśmy przez tydzień nad morzem, bo wiadomo że dla dzieci jest to wspaniałe - grzebią w piasku, brodzą w wodzi pod warunkiem że są niezbędne płycizny, znajdują patyki, z lękiem i fascynacją znajdują meduzy i glony. Wiadomo też, że dla Dominiki to wspaniałe. Od lat nie byłem nad morzem, bo kiedy byłem mały - bałem się fal, a kiedy bylem większy dodatkowo nudziło mnie plażowanie. Potem jakieś krótkie wizyty przy okazji. Teraz rodzina mnie przymusiła, wbrew wyraźnym protestom, i okazało się że morze jest zupełnie fascynujące. Wspólne życie rozszerza jednak horyzonty. Starałem się rysować, by te nowe wrażenia jakoś zachować.  Nad morzem wyraźniej wybijają się postacie na tle mieniących się płaszczyzn morza i plaży. Wobec morza ich ruch, ich miejsce ma w sobie coś przygodnego, dowolnego, ale i ostatecznego zarazem. Robią się ważniejsze, ale i to co z tyłu, wydaje się tym bardziej je pochłaniać. Miejsce na plaży, z ręcznikiem i rzeczami jest miejscem, gdzie siedzisz i obserwujesz jakąś błękitną nieskończoność. Podział na cielesne i metafizyczne powinien być zupełnie nieistotny. Kiedy pływasz to co groźne i przerażające delikatnie i ciepło cię kołysze. To co było przerażające i nudne stwarza ci nową szansę. Jednolita płaszczyzna morza rozkłada się na tysiące kolorowych błysków, woda odsłania tysiące tańczących wodorostów i meduz, patyczków, bursztynów, maleńkich skorupiaków, muszelek, kamyków. Wyrzucone na plażę obiekty: korzenie, gałęzie, kamyki, szkiełka, butelki i buty, bliskie surrealistycznym formom, wszystkie są otoczone przez piasek tak, że każdy ma swoje, specjalnie dla niego stworzone miejsce. Z trudem przyswajałem tę trudną wspaniałość - obiecankę pogodzenia wszystkiego, tego, od rozdzielenia czego się zaczęło w jakimś geologicznym, biblijnym i rozwojowym sensie. Szybko osiągałem przedawkowanie, i chciałem jeździć rowerami po żuławach. Po powrocie namalowałem tylko jeden morski obraz - tryb rodzinny pozwolił na razie na niejasny przedsmak tego, co umożliwił. Trudno tez zajmować się morzem: jest zbyt totalne. Dlatego tutaj poniżej rysunki





















CUD W SOKÓŁCE




Kolejne wizyty na Podlasiu, tez w czasie wakacji, z Dominiką i dziećmi. Mnóstwo wspomnień. Tutaj poniżej kawałek tekstu, który był opisem mojego dyplomu.
Dyplomowemu cyklowi obrazów nadałem tytuł „Cud w Sokółce”. Słowo cud odwołuje się do osobistego, istotnego przeżycia. Cud jednak łatwo zmienić w wydarzenie medialne lub polityczne – przestaje być wtedy cudem. Tak samo jest, myślę, z malarstwem. Cud, podobnie jak sztukę łatwo podejrzewać o oszustwo lub tani chwyt. Oglądanie obrazów wymaga więc pewnego zaufania. Sokółka jest miejscem, w pobliżu którego często pracuję w lesie. Jest miastem czterech wielkich tradycji pozostającym zazwyczaj poza wydarzeniami medialnymi i politycznymi, poza światem stworzonym w całości z myślą o konsumencie. Ponieważ cuda dzieją się zazwyczaj w jakimś sensie gdzieś na peryferiach, wydaje mi się, że istotne przeżycia niekoniecznie mierzone są postępem cywilizacyjnym. Malarstwo, z wszystkimi swoimi ograniczeniami leży gdzieś na peryferiach cywilizacji. Chciałbym skupić się na samej instynktownej potrzebie malowania, a nie na tym, by sprostać jakimś standardom. O ile pojęcie geniuszu wydaje mi się zwodnicze, z radością wspominam postać Krzysztofa Gieniusza, naiwnego malarza z Sokółki, dla którego malarstwo jest życiową potrzebą. Wydaje mi się, że malarstwo właśnie wymaga pewnego rodzaju naiwności: wiary, że w materii może tkwić jakiś duch, i że potrzeba szczerego malowania nie jest czymś czego należałoby się wstydzić. 




(uwaga ten obraz trzeba sobie powiększyć tak by był większy niż ekran)


poniedziałek, 2 lipca 2012

DERKACZE I NOC ŚWIĘTOJAŃSKA

.




Najwięcej słońca, najdłuższe dni, najkrótsze noce, ale właśnie ta pora roku kojarzy mi się szczególnie z chodzeniem po nocy: przez osiem lat od maja do lipca na podmokłych łąkach w puszczy kampinoskiej badałem derkacze. Teraz siedzieliśmy przy ognisku z okazji imienin Jasia i moich urodzin. Nocą temperatura jest świetna, długo jest jasno, słońce zachodzi godzinami, co jest bardzo przyjemne i daje poczucie bezpieczeństwa, ale powoli wszystko się zmienia. Pierwsza rzecz to pojawianie się mgły i znikanie krajobrazu w ciemności, druga to pojawianie się szczegółów w świetle latarki: na przykład trzcin czy krzaków przed nosem. Inaczej człowiek się orientuje, układając całą przestrzeń z tych krótkodystansowych widoków.




Druga rzecz to pojawianie się innych odgłosów, innych zwierząt: słonka, bekas, żuraw, derkacz, sarna, tupanie biegających łosi. Nie wiem czy to się wszystko da namalować. Tutaj poniżej gasnący zachód słońca, ciemniejący krajobraz, i rośliny w chłodnym świetle latarki, wciąż jeszcze małymi źrenicami odbieranym jako słabe. Lubię ten efekt dwóch różnych świateł.






.



wtorek, 26 czerwca 2012

ZASŁANIANIE I ODSŁANIANIE






 
Ukrycie, zasłanianie, zamalowanie, zagubienie, zagrzebanie - jak w lesie, w materii, w farbie. W lesie to co jest bliżej zasłania, ale to właśnie las - czyli zasłanianie jest tym, co się tam ogląda, w czym się uczestniczy. Dialektyka zasłaniania i odsłaniania w obrazie najwyraźniej podkreślona i opracowana jest w ikonostasie. Ikonostas przez to, że jest ścianą oddzielającą od prezbiterium eksponuje tak samo fakt ZASŁANIANIA przez obraz rzeczywistości duchowej, jak i ODSŁANIANIA, ponieważ ikona jest oknem. Sam ikonostas jak widziałem w niektórych, na przykład bałkańskich wersjach, wypuszcza liście i gałęzie. Złote tło Ikony, symbolicznie oznaczające przecież niebo, w wersji ludowej, na przykład w ikonie karpackiej wypełniają liście i rytmiczne wzory. Te rytmy, liście i gałęzie to jest materia, ta którą widzimy i dotykamy, ta która jest naszym biologicznym życiem, i zarazem ta, która jest ludzkim instynktem poszukiwania piękna i instynktem poszukiwania świętości. Takim który każe przystroić sztucznymi kwiatkami kapliczkę na jakimś starszym podwórku w Warszawie. Przeciwstawienie materii  i ducha jest więc chyba w jakimś sensie fałszywym tropem: tylko w materii można spotkać ducha. Nie chciałbym instynktów zdobniczo-kwiatkowych odrzucać w imię jakichś idei i wartości - wręcz przeciwnie. Nie chciałbym malując zapominać o problemie zasłaniania dążąc na przykład do iluzji: wolę podkreślić podwójne znaczenie obrazu. Nie chciałbym w jakikolwiek sposób w obrazach wydzielać jako osobną dziedzinę "duchowości", chciałbym, by one wszystkie odnosiły się do całego człowieka.







Poczucie zagubienia w lesie może być nieprzyjemne, dopóki nie poczuję, że właściwie w każdym miejscu tego lasu jestem w domu - wtedy zagubienie jest zadomowieniem. Jak wyglądałby ten eksperyment na polu życia "duchowego"- czyli po prostu w skali bardziej totalnej? Chyba dokładnie nie wiem, ale taka możliwość wyraźnie jest zawarta w historii Wcielenia.









środa, 20 czerwca 2012

DRÓB I CZŁOWIEK

.


 


Po pierwsze ptaki uciekają. Drób o tyle jest dziwny, że nie ucieka, i można by go malować, nawet z natury ale trzeba by się zdobyć na zrobienie z siebie głupka. Pierwszy z tych obrazków to przepiękne kaczki profesora Tarasewicza - przytransportowane na akademię specjalnie by je malować. Bardzo mi się podobały i skupiłem się na tym że ładnie wyglądają - wyszło jakieś malarstwo barokowe. Jestem zadowolony z efektu, ale to raczej nie do końca mój obraz, tylko obraz akademicki. Dalsze obrazki to wrażenia z różnych wycieczek: wrażenie jakie zostawia spotkana kura czy kogut. Ważny robi się kształt i miejsce. Łażą po podwórkach nie mniej egzotyczne potwory, choć nie trzeba wcale ich podziwiać. Świadczą o obecności człowieka, ale nie są ludźmi. Są jakimś żywiołem podwórkowym, któremu ze zdziwieniem można się jednak przyglądać. Są zupełnie zwyczajne i całkiem symboliczne. Te są moje.







Takie cechy zachowują dla mnie również te, które nie  łączą się z żadnym osobnym wspomnieniem, ale wspomnieniem bardziej uogólnionym.




wtorek, 12 czerwca 2012

DOMINIKA I DZIECI




Jaś ma już dwa lata, a dzisiaj czwarte urodziny Heli. Wczoraj w pośpiechu wybraliśmy jakiś prezent, dzisiaj  zanim do końca się obudziłem, już go daliśmy. Szliśmy we trójkę do przedszkola, rozmawiając o najróżniejszych sprawach - już są duzi. Nie tak dużo zdążyłem namalować takich obrazków jak tu widać, nie tak może dużo nawet zrobiliśmy zdjęć, ani się obejrzeliśmy. Trudno jest zdążyć przeżyć coś tak dziwnego. Wszystko to uciekło, a jednak było wiele takich momentów kiedy czas się zatrzymał - właśnie też dzięki temu że naraz to wszystko tak bliskie i tak dziwne. Dlatego dzisiaj kilka obrazków (poniekąd) z Dominiką i dziećmi.






i jeszcze jeden - chyba jednak dwa lata temu z kawałkiem to było...