Krajobraz, który na obrazie jest obiektem, w rzeczywistości jest otoczeniem, środowiskiem. To są zupełnie inne sytuacje. Malowanie krajobrazu wprowadza zatem w kilka ciekawych problemów. Po pierwsze - skala: na kartce A4 czy w szkicowniku jaki trzyma się w ręku krajobraz jest przybliżony, malutki, oswojony. Malowanie w takiej skali ma coś z rytuału przybliżania, odsyła do osobistego spojrzenia, odnosi się do tego, kto go trzyma w ręku, a sam szkicownik sugeruje istnienie jakiejś przestrzeni, gdzieś gdzie były robione rysunki. Większy obraz, jaki można by powiesić na ścianie może robić wrażenie okna, zmieniać przestrzeń we wnętrzu dlatego najbardziej jest wrażliwy na problem przestrzenności. Łatwo może jednak stać się bibelotem, jego skala powoduje, że zaczyna odnosić się do sposobu urządzenia wnętrza, musi się najbardziej energicznie bronić przed rolą bibelotu, żeby tę przestrzenność uratować. Większy obraz na całą ścianę, jak tu na obrazku, nie jest już bibelotem, jest raczej dywanem czy kolorową ścianą, w jakiś sposób się dematerializuje, ogarnia patrzącego, wchłania. Problem skali jest więc związany z kwestią przestrzenności i materii, przedmiotu.
Obrazy nie są stworzone chyba by tylko jako przedmioty spokojnie tkwiły nad kanapami, ale by wciągały w jakąś dynamiczną relację, świadczyły o istnieniu tego, czego nie umeblowaliśmy na zewnątrz i wewnątrz, co może wydawać się nie należeć do naszego planu, a co dostarcza koniecznego oddechu, co pozwala żyć.
Jeśli krajobraz jest otoczeniem, ważny jest w nim ruch patrzącego, nieruchomy punkt widzenia może okazać się niezbyt wygodny. Forma dywanowa jest jednym z możliwych wyjść: oko przemieszcza się między elementami, można zagubić się patrząc na szczegóły, albo starać się odnaleźć szukając linii horyzontu, jakichś wyraźnych wyznaczników przestrzeni - nie tylko dosłownie, ale po prostu - ogólnych cech kompozycyjnych. Pogodzenie szczegółów i ogółów tworzy wrażenie obrazu rzeczywistości. Ważne by kompozycja tworzyła wrażenie całości - świata do którego można należeć, w którym można żyć, a to jest w krajobrazie może najistotniejsze.
Różne formy krajobrazu budują zupełnie różne wrażenie. Co innego gąszcz roślin, co innego otwarte płaszczyzny. Będąc w Karpatach wschodnich, miałem wielokrotnie wrażenie że ich żeńskie kształty są mi wyjątkowo bliskie. Są też bliskie zapisanemu w naszym instynkcie schematowi idealnego krajobrazu: pagórki, zieleń, odpowiedni udział drzew liściastych i łąk, woda i objawy jej obecności, zwierzęta przy wodopojach. Ten ewolucyjnie ukształtowany jeszcze w Afryce instynktowny obraz, pozwalający wybrać miejsca gdzie łatwiej przetrwać, widać w historii malowania pejzażu, przejawia się w tych formach, jakie uważano za sielankowe.
Historia nadała jednak sielance znaczenie bibelotu, pozbawiając ją przestrzeni, kojarząc bardziej z salonikiem niż instynktem. Pocztówkowate fotosy nie sugerują też wcale, by miały być środowiskiem - ich idealny blask nie sugeruje wcale żadnych trudności, czy niedogodności, żadnego wysiłku, wszystko pod kontrolą, wszystko w obrębie bezpiecznej prezentacji. W takiej prezentacji nie da się żyć, bo jest tylko na niby. Prawdziwe problemy życiowe leżą przecież gdzie indziej.
Nadzieja jaką wiążę z malarstwem inspirowanym sztuką ludową jest taka, że pozostając w oczywisty sposób instynktowna, wymaga jednak pewnego wysiłku - przełamania salonowo komputerowych przyzwyczajeń w których środowisko jest tylko elementem, spreparowanym obiektem w obrębie cywilizowanego świata.
Problem natury jest problemem, z jakim absolutnie sobie nie radzimy. Tworząc wakacyjne wizje idealnych "nienaruszonych" krajobrazów ukrywamy, że sami im zagrażamy zwiększając ich konsumpcję. Wydaje się, że natura jest tylko jakimś elementem cywilizacji, istotna o tyle, o ile jest gdzie pojechać na narty. Wydaje się że nie zależymy od niej materialnie, ale i w nas jej obecność jest wielce wątpliwa. Tworząc wyidealizowane sielankowe obrazki udawaliśmy, że nie ma to nic wspólnego z naszą instynktowną naturą, a z "kulturą", która jak wiadomo wojuje z naturą. Mówiąc o sztuce ludowej używamy jakiegoś protekcjonalnego tonu, sugerującego, że nas to nie dotyczy. Mówiąc obecnie o ubóstwianej przecież naturze, po prostu sprzedajemy jakieś produkty czy też poddajemy się uzależnieniu od mechanizmów rynkowych działających w wielkiej skali, odsuwających nas coraz dalej od sytuacji odpowiadających naszemu instynktowi. Słowo "natura" nie znaczy wiele więcej poza tym, że prawdopodobnie mamy do czynienia z reklamą jakiegoś zbędnego towaru, którego potrzebę ktoś stara się mi wmówić, lub treningiem firmowym który ma spowodować, że będę skuteczniejszy w tym, co kazano mi robić.
To, co nazywamy prawdziwymi problemami życiowymi to jest przecież nie tylko wynik jakichś fizycznych konieczności, ale i jednocześnie wynik działania zbiorowej wizji tego, co w życiu potrzebne i konieczne. Wizję można próbować zmieniać, choćby na własny użytek. Mam wrażenie, że malowanie krajobrazu jest jednym z moich sposobów.