środa, 9 listopada 2011

DYSTANS

.





Spotykam się często z poglądem, że sztuka wymaga dystansu, dystansowania się, czy wręcz, że dystans jest jej szczególną, lub najważniejszą cechą. Dystans ten, jak rozumiem, nie dopuszcza twórczości nieprzemyślanej, naiwnej, czy grafomanii, nie dopuszcza nadmiernego zadęcia. Sztuka taka może być więc zdystansowana względem swego obiektu, samego dzieła, warunków, w jakich się ono pojawia, względem malarstwa, czy samej sztuki, lub względem całej sytuacji społecznej. Naturalne wydaje się więc, że sztuka dla której kluczowy jest dystans, to sztuka chłodna, gdzie emocje nie przeważają nad analizą, to sztuka raczej kwestionująca niż afirmująca. Ciekawi mnie, gdzie faktycznie leży punkt, w którym znajduje się dystansujący się obserwator, czy też, dzięki czemu ten dystans osiąga. Dzięki refleksji i próbom negowania utartych pewników? Domyślam się, że tak. Tkwi w tym nadzieja, że refleksja i negowanie pozwalają spojrzeć w nowy zupełnie sposób, nie będący prostym przeciwieństwem sytuacji zastanej. Jest próbą wpuszczenia świeżego powietrza do rzeczywistości pełnej zaduchu wyuczonych odruchów i bezrefleksyjnych celebracji. Jest to oczywiście bardzo cenne podejście, stosowane jest jednak na tyle często, że sytuacja sztuki czasem jednak przypomina mi nieco imprezę, na której wszyscy postanowili nie używać alkoholu, by pozostawać tym jedynym, który jest trzeźwy. Może taka jest w ogóle rola sztuki? W pewnym sensie na pewno tak jest. Tylko w jakim sensie? Przecież kultura jest również imprezą! Kultura jest przecież częścią życia, nie może zatem specjalizować się tylko w jednym geście. Ochłodzenie większości przejawów kultury zagraża przecież utratą jej organicznego życia. Jeśli na imprezie nikt nie tańczy, jeśli na weselu nie ma toastów, jeśli na pogrzebie nikt nie płacze, a wszyscy się dystansują, sytuacja staje się trudna do wytrzymania. Dlaczego? Może chodzi o brak równowagi. Może dlatego, że dystansowanie staje się wtedy rytuałem, ale rytuałem mniej oferującym, gdzie może zabraknąć przeżycia wspólnotowego. Trudno jednak rozwiązywać problem imprezy inaczej, niż zastanawiając się nad tym, w jaki sposób sam chciałbym się zachować. O ile pamiętam nie tańczenie na imprezach może u mnie wynikać z braku dystansu do siebie samego, a wcale nie z jego nadmiaru. Zdystansowana sztuka budzi więc moje podejrzenia, że traktuje siebie samą z trochę przesadną powagą. Z drugiej strony: zbiorowa celebracja, o ile nie jest sztucznie rozdmuchana, może mieć w sobie znacznie więcej powagi, choć przecież też zakłada pewien dystans człowieka do samego siebie. Czy więc odwrotnie - pewien rodzaj dystansu mógłbym osiągnąć właśnie przez uczestniczenie? Chciałbym tak zanurzyć się w emocjach, w działaniu, bym mógł uzyskać dystans właśnie dzięki temu. Chciałbym do tego stopnia uczestniczyć w świecie, by się aż od niego uwolnić. Czuję odruchowy lęk przed zbiorową celebracją, jednocześnie jednak tęsknię za taką, z którą można się utożsamić: mam nadzieję znaleźć tam podstawowe dla człowieka elementy, których mi brakowało w moim rozwoju. Dystans może być obserwacją siebie samego, tego, w jakim stopniu sam nie jestem wszechmocny, w jakim stopniu należę do rytuału, który celebruję, do tego, co przez niego przemawia, do czasów, w których żyję, do biologii określającej moją konstrukcję instynktową. Malarstwo stwarza sytuację indywidualnego, czy indywidualistycznego przeżywania tego, co ogólne. W tym sensie jest na granicy różnego rodzaju bezpieczeństwa i ryzyka, samotności i wspólnoty. Czuję więc, że mój wysiłek zmierza w przeciwnym kierunku niż w przypadku sztuki zdystansowanej: chciałbym malować jak malarze naiwni, nie w sensie kopiowania, ale stanu ducha. Wyrażanie tego, co ogólne i podstawowe nie wydaje się, z drugiej strony, zagrażać mojej indywidualności – raczej umożliwia mi istnienie. Chciałbym zmierzać w kierunku uczestniczenia i malarstwo jest dla mnie właśnie sposobem uczestniczenia. Chciałbym osiągnąć dystans, ale tylko poprzez uczestniczenie, inaczej wydaje mi się, że byłoby to w moim przypadku fałszywe. Dystans może polegać na obserwacji lub na wewnętrznym uporządkowaniu tak, by rzeczy uzyskały właściwą sobie wagę. Obserwacje stanów ducha można robić praktycznie wyłącznie na sobie, a wewnętrznego uporządkowania też, rzecz jasna, trzeba dokonywać samemu na sobie, nie pomijając żadnych aspektów człowieczeństwa. Ten drugi rodzaj dystansu wydaje mi się bardziej konieczny. Dystans do samego siebie wydaje mi się bardziej interesujący, niż dystans do innych osób – dystans do innych jest czymś raczej oczywistym. Może dlatego maluję obrazy o silnym emocjonalnym ładunku, ale tak, by osiągać uspokojenie. One oczywiście narażone są na zarzut śmieszności i pompatyczności, podobnie jak w ogóle malarstwo i rytuały narażone są na taki zarzut. Problemem sztuki dystansującej się jest jednak również śmieszność jej pompatycznych dokonań: pompatyczność tkwi właśnie w wadze, jaką przywiązuje się do umysłu i możliwości refleksji, która zdaje się równoważyć wartość samego rytuału. To co tu jest dystansem, tam nie jest, a co jest pompatyczne tam, tu nie jest. I odwrotnie. W każdej jest jakaś gra elementów indywidualnego i ogólnego – inaczej się chyba nie da, to jest cecha kultury w ogóle. Twórczość chłodna jest więc prawdopodobnie rewersem gorącej, negatywna pozytywnej. Odruchowo wybieram dla siebie tą drugą. Co to za problem, że będę śmieszny, jeśli to będzie śmieszność wynikająca z przyznania, że jestem człowiekiem?

PRZESTRZEŃ I PERSPEKTYWA

.





Obserwacja, że linie spotykają się gdzieś na horyzoncie pozwoliła zrobić perspektywiczny wykres służący do wywoływania iluzji przestrzeni. Obrazy współgrające z naszym wrodzonym sposobem postrzegania przestrzeni sprawiają miłe i zagadkowe wrażenie iluzji, będącej w sztuce prawdziwym wynalazkiem. Tutaj mi chodzi o coś trochę innego.


Linie drogi przecinają się na horyzoncie tworząc znak, który dzięki iluzji może otwierać przestrzeń, ale graficznie przecież może jednocześnie ją zamykać, przekreślać.



Jeśli jest słaba iluzja, a jednocześnie wyraźne przekreślenie, jest szansa na większą niejednoznaczność. Im większa niejednoznaczność tym silniejsze być może wrażenie zatracania się - nie spojrzenia, ale uczestniczenia.




Jeśli mówimy o człowieku i jego uczestniczeniu, jest odwrotnie: ktoś kto idzie iluzorycznie się zmniejsza, zmniejsza, zatraca w perspektywie tworzącej przekreślający go znak. Ale kto idzie dłużej, aż do dużego zmęczenia, lub w ogóle jest w stanie się przemieszczać wie, że przemieszczanie się to coś innego niż spojrzenie, że zatracając się dopiero rośnie, czuje swoje istnienie.